Śmierć bliskiej osoby zazwyczaj jest najtrudniejszym doświadczeniem, jakie nas spotyka. Nagle zawala się świat, bo okazuje się, że ktoś z kim wcześniej spędzaliśmy czas, rozmawialiśmy i darzyliśmy miłością nie żyje. Nie ma na to konkretnych sposobów i algorytmów, by unieść ten jedyny w swoim rodzaju ciężar cierpienia. Ja dziś podzielę się z Wami swoimi doświadczeniami, w nadziei, że chociaż jedno z nich Wam pomoże. Nie oczekuję, że po przeczytaniu tego staniecie na nogi raz dwa, lecz ufam, że weźmiecie pod uwagę takie rozwiązania (oczywiście dla Was mogą być całkowicie nie trafione).

6.10.2015 r. umarł mój Dziadek, z którym byłam bardzo blisko związana choćby z tego faktu, że mieszkałam z Nim 19 lat, a później miałam z Nim stały kontakt. W tym samym czasie wycofał się z mojego życia człowiek, który obiecywał być ze mną do końca życia. To była dla mnie jedna z największych tragedii życiowych. Wiele miesięcy dochodziłam do siebie.

Jak uniosłam to cierpienie?

Pożegnałam Dziadka za życia (kilka godzin przed odejściem) i po śmierci. Wygłosiłam nad jego grobem mowę pożegnalną wspominając jakim był człowiekiem.
Prosiłam o wsparcie – moim przyjaciołom i znajomym mówiłam wprost, że mi ciężko, wyciągałam ręce o pomoc i ją uzyskałam poprzez rozmowy, spędzanie razem czasu, przytulanie, możliwość zadzwonienia o każdej porze. To oczywiście pokazało mi komu na mnie zależy, lecz nikomu nie życzę takiej weryfikacji.
Dałam sobie prawo do płaczu i odczuwania wszystkich emocji – ryczałam jak bóbr przez bardzo długi czas, nie zakładałam maski, nie wmawiałam sobie, że muszę być silna. Pozwoliłam sobie czuć smutek, rozpacz, gniew, niesprawiedliwość, rozczarowanie, ból, choć wiedziałam, że to bardzo trudne uczucia.
Pisałam pamiętnik – żeby dać upust emocjom, wyrzucić z siebie wszystkie myśli.
Pocieszałam innych – nie ja jedna cierpiałam, więc byłam w kontakcie z innymi osobami, którym również było trudno.
Biegałam i jeździłam rowerem– moja pasja ciągnęła mnie ku górze, oczywiście wtedy nie czułam, by bieganie sprawiało mi przyjemność, jednak warto to było robić choćby dlatego, by ciało lepiej się poczuło, a na psychikę też potem przyszedł czas. Bieganie czasem w grupie okazało się pomocne. Półmaraton piastowski przebiegłam z czarną wstążką ku pamięci Dziadka Bronka.
Powiedziałam o tym w miejscu pracy – żeby nikt się nie zastanawiał dlaczego dziwnie się zachowuje i się nie uśmiecham.
Przeczytałam książkę „Marsjanie i Wenusjanki rozpoczynają życie od nowa” – napisał ją psychoterapeuta J. Gray, który pomógł mi więcej zrozumieć o tym, co się ze mną dzieje.
Dałam sobie czas – zwolniłam swoje życie. Kiedy czułam, że potrzebuję popłakać, robiłam to, nawet odkładając sprzątanie na później. Wiedziałam, że rozpacz minie kiedyś i nie przyspieszałam tego na siłę.
Pogodziłam się ze śmiercią Dziadka – przeszłam wszystkie etapy żałoby – od szoku i dezorganizacji poprzez złość i smutek, aż do akceptacji. Wybaczyłam sobie to, że nie spędzałam z Nim więcej czasu, nie odbyłam większej ilości rozmów, częściej nie odwiedzałam.

Jeśli wierzy się w Boga, pomocne okazuje się myślenie, że bliska osoba poszła do nieba i czuwa nad nami, można się wtedy o nią modlić, zapalić jej znicz. Dziś już normalnie funkcjonuję, choć każdy potrzebuje innej ilości czasu. Najważniejsze, by pozwolić sobie to wszystko od początku do końca przeżyć (nic nie blokować) i starać się nie popadać w autodestrukcję (np. picie alkoholu czy zakupoholizm), tylko wybierać na ile to możliwe konstruktywne działanie. Jeśli chcesz podzielić się ze mną swoimi doświadczeniami, będę wdzięczna.