W dniu wczorajszym miałam wielki zaszczyt być na koncercie Meli Koteluk w Chełmie. Bardzo długo czekałam na taką okazję i już na wstępie powiem – było warto!

Najpierw kontekst…

Muzyka Meli została mi polecona w połowie roku 2013 i wtedy namiętnie zaczęłam jej słuchać. Pracowałam wówczas jako instruktor kulturalno-oświatowy z trudną młodzieżą, a moja sytuacja ogólna życiowa była nieciekawa. Jako, że najbardziej zwracam uwagę na tekst w piosenkach – każdy kilometr przebiegnięty z Koteluk koił moją zbolałą duszę. I tak od tamtego czasu nierozerwalnie przebywam z tą artystką już nie biegając, a jeżdżąc na rowerze.

Ci, co mnie znają, wiedzą, że jako szkolny pedagog rozdałam i wciąż rozdaję cytaty motywujące uczniom i dorosłym. Większość tych w kategorii „muzyczne” stanowią fragmenty tekstów Meli z zachętą do poznania muzyki tej wielkiej małej kobiety.

O tym, że chcę iść na jej koncert wiedziałam od bardzo dawna. Kiedy w Boże Narodzenie zobaczyłam, że wystąpi w Chełmie – od razu kupiłam bilety i odliczałam dni! Nadszedł w końcu wyczekany wieczór i stanęłam w chełmskim „Chadeku”, pełna gotowości na wszystko!

Wystartowali! Wokalistka zaczęła od „Dlaczego drzewa nic nie mówią” oraz „Działać bez działania”, przy której nie mogłam już śpiewać, bo ze wzruszenia napłynęły mi do oczu łzy. Mela wyszła ubrana całkiem zwyczajnie (widać na zdjęciu) i już załapała u mnie plusy. Według mnie prawdziwa artystka nie musi się ubierać w obcisłe lateksy, powiększać biustu i stawiać na głowie nie wiadomo jak duży tapir. Ona po prostu ma śpiewać, a Koteluk śpiewała doskonale!

Wczorajszy repertuar łączył w sobie utwory z pierwszej płyty „Spadochron” oraz drugiej, ostatniej „Migracje”. Świetnie przeplatały się ze sobą piosenki bardziej i mniej spokojne. Co było dla mnie miłym doświadczeniem? Niektóre utwory zostały zagrane o wiele mocniej, bardziej rockowo niż na płycie. To właśnie zaleta koncertu – usłyszałam całkowitcie nowy wymiar tego, co znałam od dawna.

Mela śpiewała na żywo, była całkowicie wczuta w muzykę i autentyczna w każdym calu! Sama widziałam jak przepona jej falowała, jak prawdziwa była mimika tej wielkiej artystki. Naprawdę dawno nie widziałam czegoś takiego z bliska. „Stale płynne” z kolei odśpiewane było tylko w akompaniamencie instrumentu ukulele, co podobało się nie tylko mnie.

Twórczość wokalistki oczywiście doskonale uzupełnia cały zespół, któremu Mela na końcu pozwoliła się z osobna zaprezentować. Maleńką solówkę miała nawet jej chórzystka. Piosenkarka doceniła ją przy wszystkich, kto wie czy nie dlatego, iż sama śpiewała niegdyś w chórku Gaby Kulki?

Mela nie potrzebowała milionów reflektorów skupionych na niej, potrafiła śpiewać schowana w cieniu, a przecież o to chodzi – o muzykę! I tutaj pragnę uszanować pracę scenografów, bo gra świateł była wręcz powalająca! Niestety, artystka borykała się przez jakiś czas z problemami technicznymi, które na szczęście zostały rozwiązane.

Publiczność, którą zaobserwowałam, z kolei stanowiły głównie osoby dorosłe w wieku 20 plus. Gromkimi brawami nagradzano piosenkarkę po każdym utworze. Chyba się to jej spodobało.

Kto się dziwi, że piszę o tym wydarzeniu w samych superlatywach, niech wie – było doskonale! Jako osoba mająca za sobą nie jeden Jarocin i Woodstock, pozwolę sobie powiedzieć –
MELA – STANĘŁAŚ NA WYSOKOŚCI ZADANIA!
Dziękuję i czekam na więcej!

Poniżej zamieszczam zdjęcie z Melą Koteluk zrobione chwilę po koncercie. Zdążyłyśmy zamienić raptem kilka słów i mnie – Iwonę Turzańską – wręcz zatkało z wrażenia.